wtorek, 24 lipca 2012

muzyka słońca

Narastające dęciaki. Tego mi brakowało w polskim ska, kiedy jeszcze więcej tego typu klimatów przewijało się przez moje skromne progi. Akurat Madness bardzo mało słuchałem, ale kiedyś wpadła mi ta płytka w ręce. W zasadzie wpadła w progi Radia Fabryka, gdzie ględziłem w eter. To był kawałek na upały. Zresztą często przewijał się w na antenie. Przywołuje wspomnienia.



Z polskiego ska przemawiał do mnie zdecydowanie ten toruński skład. Powiązany ze wczesnym Good Old Days za sprawą Bobasa. Kapitalna to była ekipa.


No i najlepsza odsłona ska, bo ta podkręcona, punkowa. Tutaj w wersji nowoorleańskiej. Mad Caddies w najlepszej formie.


Odrobina wakacji. Ot, taka namiastka w rozgrzanym do czerwoności mieście.

poniedziałek, 23 lipca 2012

Ot, raz.. ot, dwa... ot, trzy!

Czas leci. Nieubłaganie. Jeszcze kilka dni temu siedziałem i przeglądałem ostatni swój wpis. Dobrze, że jest ta kapitalna rozpiska z boku wyliczająca aktywność w tym kawałku przestrzeni, bo w końcu do mnie dotarło, iż to już mija prawie miesiąc bez aktywności. No dobra, ostatni wpis był po szczudłach, więc jeszcze do pełnego miesiąca chwilę brakuje.
Czas leci. Nieubłaganie. Nowe zespoły się pojawiają. Nowe w świadomości, bo niekoniecznie te nowopowstałe.

Ot, raz:
Astrid Lindgren to nie tylko imię i nazwisko szewdzkiej pisarki. Od jakiegoś czasu to hasło wywoławcze fajnego skłądu z Poznania. Jest tutaj taka smarkata energia, która chwyta za serce z całych sił. Jest tutaj April. Dużo Aprila. Niekoniecznie słyszę ZxRx, które też jest często przywoływane. To chyba nie ta garść refleksji. Mi po głowie chodzą (nomen omen) jakieś skandynawskie klimaty, ale za diabła nie mogę wyłowić tego obrazu, który mam w myślach i przetłumaczyć go na słowo pisane. Innym razem. Pojawia mi się miejscami Boy Sets Fire. Na wyrost?
http://www.astridlindgren.bandcamp.com

Ot, dwa:
O ile Astrid to nowy skład to Dr Fleischman to zespół, który ma już dobrych kilka lat. Nawet kilkanaście. Stąd ich emo mocno oscyluje wokół noise'u jakże popularnego pod koniec lat 90, czy też klimatów jazzcore'owych. Jednak jest tutaj dużo więcej przestrzeni. Może to sprawa wizualizacji na koncercie? Jest tu także dużo tego niepokojącego nerwu, który utrzymuje przez cały koncert w uczuciu podekscytowania i nakręcenia. Jest to też przykład zespołu w takim stylu jaki lubię: dającego kopa muzycznego, ale także zaangażowanego w tworzenie swojego miejsca i swojego otoczenia (sprawdźcie Qltur Kombinat), wydającego swoje płyty. Co prawda zawsze można pomarudzić, że to nigdy nie wiadomo na ile to jest wymóg sytuacji, a na ile świadomy wybór. Dla mnie to jednak nie ma znaczenia. Potrzeba zmiany swojej rzeczywistości często wynika właśnie z chęci by nadać otoczeniu nasz własny sens, by wykreować swój kawałek świata. O to w tym wszystkim chodzi. By nie czekać na tacę. By chwytać sprawy we własne ręce i wykorzystywać różne narządzia.
http://www.myspace.com/drfleischman

Ot, trzy:
Myślisz, że po kilkunastu latach istnienia nie ma sensu nagrywać debiutanckiego albumu? Albo inaczej. Po kilkunastu latach istnienia nagrywanie debiutu to raczej taki nagrobek. Ładnie wygląda, ludzie popatrzą, że jednak się do czegoś dotarło i coś fajnego zrobiło bo jest kawałek granitu ku refleksji, nikt narzekać nie będzie, bo nad ewentualnym grobem się takich rzeczy nie wygaduje, a ta skała sprawia, że czas po nas tak szybko śladu nie zatrze. Z takim moim pierwszym skojarzeniem musiało się chwilę borykać Watching Me Fall. Ok z drugim. Pierwsze było to związane z kawałkiem ze składanki dodanej do Pasażera. Z pierwszymi przesłuchaniami mam zawsze tak, że zazwyczaj lecą gdy coś robię w kuchni. Nie mam bladego pojęcia dlaczego. Tak po prostu jest, że Pasażer = grzebanie w garach w kuchni. Odrywam się co jakiś czas, gdy chcę sprawdzić co właśnie leci, gdy coś zawierci w mojej głowie, gdy sprawi, że drewniana łyżka zamiast mieszać gulasz zaczyna służyć jako pałeczka do wybijania rytmu. To niczym piętno ustawia taki zespół w kategorii "Przesłuchaj to jeszcze raz. Uważnie!". W wypadku Watching Me Fall włączyła się jeszcze jedna: "O kurde, ale to zajebiste". To jak z tym nagrobkiem jest? Nie życzę im tego absolutnie. To tylko żal. Taki zespół powinien był już dawno wypłynąć. Tylko szkoda, że to sie nie stało. No i delikatna zgryźliwość ciśnie się na usta, że skoro tyle trwało zanim to nagrali to spotkania koncertowego z zespołem doczekam sie na starość. Oby nie. :) To kawałek świetnego grania! A kuchenny kawałek to właśnie ten: