środa, 26 grudnia 2012

święta. część druga i ostatnia

Die Roten Rosen wywołało u mnie ciąg skojarzeń, wspominek i pojawiło się kilka piosenek, które niczym mary z przeszłości zawitały ponownie do mnie.
Dwa wspomnienia były na tyle silne, że nie miałem wyjścia jak tylko przywołać je tutaj.

Numer 1: Pennywise. O historii kapeli, a zwłaszcza o dziwnych zwrotach akcji z ostatnich 2-3 lat, pewnie kiedy indziej sobie powiemy. Dzisiaj świąteczny kontekst. Pennywise ma w swoim dorobku kilka świetnych kawałków, garść fajnych coverów (jak zresztą wiele kalifornijskich bandów). Ma także okolicznościowy kawałek na tę okazję. :)
Pennywise - Christmas in hell


Numer 2: No Doubt. Tak! To ten zespół! to ta wokalistka! Gwiazdki popu na moim blogu. Kiedyś (na samym, głębokim początku) była to kapela grająca przebojowo, ale w mocno skapunkowym klimacie. Długą i zadziwiającą pod kątem muzycznym (i pewnie nie tylko) drogę przeszedł ten band. Jak widać punk był trampoliną dla naprawdę różnych osób.
Miało być świątecznie? Ok. Trochę skapunkowego bujania w świątecznym sosie. Ciekawostka na kilku frontach: muzycznym, tematycznym, kontekstowym.
No Doubt - Oi to the world

Świątecznych kawałków granych przez punkowe assamble była cała masa. Nawet wydawano przeróżne składanki: te obrazoburcze, obśmiewające, te na mniej lub na bardziej poważnie. Może w przyszłym roku zrobię jakiś Top 10 tego typu ciekawostek? W tym roku jednak tu postawmy kropkę. 

wtorek, 25 grudnia 2012

święta? są.

Plus 5, zero śniegu, kupa żarcia i wreszcie zakończony okres niepohamowanego czyszczenia półek ze wszystkiego, co tylko fabryka była w stanie wypluć na światło dzienne. Minusy i plusy. Zbytnio nie łapię się na pęd przedświąteczny, a dodatkowo niezbyt czuję magię związaną z wiarą. Wychodzi ze mnie niewierny gnojek w trakcie takich okazji. Nie byłbym jednak uczciwy do końca, gdybym w jakiś sposób nie docenił tych kilku dni. Jednak święta coś w sobie mają. Chwila zwolnienia, rozleniwienia, oddalenia, złapania drugiego oddechu, no i jednak możliwość spotkania się z rodziną. Nie często ostatnio niestety mam taką okazję, więc czemu nie korzystać z tej.
Święta jawiły mi się w pewnym okresie czasu jako obowiązek do spełnienia ze zdenerwowaniem w tle. Ot, kolejna próba uczynienia zadość tradycjom. Część z nich była dla mnie obca, część wręcz w pewnym momencie stała się wzorem okrucieństwa (kupowanie półżywej istoty, przenoszenie jej, dogorywającej w plastikowej torbie, a na końcu noszenie łusek w portfelu by zaklinać rzeczywistość). Odkąd mamy z lepszą połówką swoje cztery kąty potrafimy przefiltrować ten cały szaszor i wybrać te elementy, które sprawiają radość, które dają poczucie, że te kilka dni mają jednak sens. Skoro już jedna religia podyktowała sposób spędzania tego okresu i ciężko w tym czasie zrobić coś innego, to czemu by nie przestać na chwilę wojować i nie wykorzystać tego na swój własny sposób?
Cieszę się z pomarańczy, cieszę się, że przypominam sobie o kilku potrawach, cieszę się całując moją lepszą połówkę pod jemiołą, cieszę się, że świat zwolnił. Choć na chwilę. To biorę z tych kilku dni.
Na zastanawianie się nad tym, że to kolejny wyraz dominacji jednej religii, że do kultu religijnego dołączył kult wydawania pieniędzy za wszelką cenę, że empatia, wspólnota, solidarność, którą tak chętnie umieszczamy na chorągiewkach, mało jest widoczna w życiu codziennym (a i nawet w święta jest czasem tylko na chorągiewkach), przyjdzie jeszcze czas po świętach (a następnym razem najlepiej przed). Teraz słodki czilałt przy babeczkach, soji po grecku, sałatce warzywnej, serniku, Kevinie i szklance czegoś mocniejszego. Oczywiście nie na raz! :)

Przypomniał mi się jeden zespół. Kojarzycie Die Toten Hosen? Tak, to ci Niemcy, dość popularni za Odrą. Punkowe korzenie, długaśna historia z okresem jako rockstars, masa pomysłów (lepszych i gorszych) i jak na assambl z punkiem we krwi przystało, trochę różnych ciekawostek i historii wykraczających poza to, na którym miejscu list przebojów wylądowali (m.in. wsparcie dla Greenpeace, PETA). Poszperajcie w necie, a i kilka niezłych piosenek może też się znajdzie. Natomiast o związek panów ze sceną hc/punk to trzeba by spytać kogoś z Niemiec, ale raczej sobie projektuję, że aktualnie to jednak wspomniane słowo "rockstars" jest tutaj kluczem :).
W pewnym momencie jednym z pomysłów zespołu było założenie pobocznego projektu Die Roten Rosen, pod szyldem którego kapela nagrała trochę różnych piosenek związanych ze świętami.
Pewnie można było wybrać lepiej i poszukać ciekawszych kawałków? Eee tam, to było pierwsze skojarzenie na dziś. :)
Poniżej szkocka pieśń z tego krążka.



sobota, 8 grudnia 2012

kilka prostych dźwięków to nasz sprzeciw

Nigdy nie byłem mocny, jeśli chodzi o hiphop. Nawet jeśli chodzi o ten tworzony przez punków. Hiphop przez punków? Zdziwenie? Jest kilka takich osób, które gdzieś tam na fascynacji hc/punk zbudowały sobie fundament do operowania słowem i podkładami. Ciekawie jest obserwować takie projekty, jak szukają swojego miejsca, nabierają pewności, powietrza w płuca.
Warto sprawdzić na przykład Paranoid Android, 5000, czy AJKS. HH na punkowych resorach.
Sprawdzam takie projekty bardziej z kronikarskiego obowiązku, bo na hiphop nigdy nie miałem specjalnego parcia. Jednak co jakiś czas scena hh i punk się przenika, przybliża. Tak jest także z nowym znaleziskiem. NEI 269. Projekt opisywany jako spoken word / rap. Fajnie tutaj bujają podkłady. Perkusja co prawda jest komputerowa i to słychać, ale już gitarki czy inne instrumenty są żywe. A przyjmniej moje ignoranckie ucho tak sądzi.
Przede wszystkim jednak teksty. To co w sumie zawsze wydawało mi się bardzo mocnym elementem, który można wykorzystać w hiphopie. To też, mam wrażenie, jest największy magnes dla punków chwytających się rymowania.
"Dedykacja" mnie zachwyca. Właśnie pod tym kątem. Jest tam kilka takich urywków, które wchodzą w głowę i zostają na dłużej. Poza tym ma klimat taki, który znajduję w kilku zespołach emocore. Te gitary, odrobinę nieczyste i poruszające - fajna sprawa.
Rzućcie okiem, a przede wszystkim uchem oczywiście. :)



możemy zbudować własną konstrukcję,
siłą wzajemnego zaufania i wspólnej pracy,
to może być najlepszy czas
na zmianę!


piątek, 16 listopada 2012

Kuria w weekend

Powinienem się pakować. Ogarniać plecak, naszykować ciuchy na jutrzejszy wyjazd. Na razie jednak starczyło mi pary tylko na sprzątanie elektronicznych sprzętów. Tak czy inaczej, jutro poranna pobudka, dzień w pracy, a popołudniu kierunek Lublin. Tektura. To cel na weekend. Po inspiracje. To powód numer jeden. Po wiedzę. To dwa.
Co z inspiracjami będzie? W końcu powstanie stowarzyszenie. Miejmy nadzieję. To już jest ten moment by pójść z tym dalej, albo machnąć ręką.
Co będzie z wiedzą? Też jest na to plan. :) Ale o tym na razie cichosza.
Lublin ma i miał wiele zespołów wartych uwagi. Silence, Panacea, Knife In The Leg, Gas Chamber Melodies, In Vitro... Dla niektórych ta lista nie mogłaby obyć się bez Antichrist i Amen. Zresztą można byłoby dłużej i dłużej...
Words Mean Nothing. Ten blog nie może obyć się bez tej kapeli. Bardzo fajna muzyka. Screamo takie jakim być powinno. :)
Poza tym z WMN powiązany personalnie był label Basement Works. Pisałem o tym wydawnictwie już kiedyś. To dalej jest inspirujące!



sobota, 10 listopada 2012

Pięć serc nauczonych nie płakać!

Przypominam sobie zespoły. Jesień sprzyja tego typu podróżom. W czasie. W przestrzeni. Wracam do inspiracji, które przykrył kurz.
Jeden z tych zespołów, które mam w pamięci. Nie jestem pewien czy istnieją, czy grają. Internet daje ten komfort, że nie trzeba być na bierząco. Wszystko jest w zasiegu. Z drugiej strony można się obudzić i dowiedzieć, że jakiś ciekawy assambl już zamachał chusteczką na pożegnianie.
Analenę sprawdzałem kilka dni temu. Ktoś zapytał się na facebooku. Mały detektyw obudził się we mnie i znalazła się odpowiedź. Analena nadaje!
Echo Is Your Love?
Dajcie mi chwilę... nadaje! Październik 2012: "pracujemy nad nowymi piosenkami"!
Dwa zespoły z magnetycznymi głosami. Kobiecymi. Które przy zgrzytliwych melodiach, dźwiękach są jeszcze piękniejsze.


Nie mogę uwierzyć, że ten album ma 12 lat!

Na koniec natomiast "Peace song"

poniedziałek, 5 listopada 2012

Uwolnić przestrzeń? W sumie... czemu nie!

Warszawa - Kopenhaga - Gdańsk - Tczew. Ot, taka marszruta. Mały wstępniak w Polsce. Później intensywne dni w Kopenhadze.
Kilka spotkań, masa inspiracji. Chłonąłem każdy moment, każdy centymetr tego miasta. Jest tam tak samo beznadziejnie jeśli chodzi o pogodę. Chłód z wilgocią przechodzi do każdego nieosłoniętego kawałka i wsiąka, wnika. W sumie jak u nas. Jest drożej. Przeraźliwie czasem. Jednak jest jakoś tak bardziej... magicznie...? Przyjacielsko? Nie wiem. Jednak dobrze było poznać te wszystkie historie. Mało w tym moim wyjeździe było przestrzeni dla zabytków, muzeów. Za to dużo dla miejsc. Domów dla ludzi, którzy czegoś chcą od życia, czegoś chcą od swojego otoczenia. I to uzyskują.
Uwolnić przestrzeń? Czemu nie!
Inspirujące. Ze wszech miar.

Jedna z pamiątek z Kopenhagi. Taki "łiardełorld". Tyle, że na rzecz Domu Młodzieży. Retrospekcja sprzed lat.
Ungdomshuset blir!

Chyba trzeba te doświadczenia zebrać w jedną całość. Póki co jednak, tak po duńsku, wciska się:
Bolsjefabrikken, Ungdomshuset, Folketshus, Trampolinehus - Tak!

Jako soundtrack do deszczu zawsze sprawdzał się Blue Raincoat. Retrospekcja po raz drugi. Ta jednak już z okolicy. No.. może tej dalszej. ;)

sobota, 27 października 2012

Jeszcze więcej Złodziei

Był ostatni koncert, była ostatnia epka, był koncert na dvd. Nadszedł czas na film. Złodziei nigdy dość! Mówię poważnie. Im dalej od końca tego zespołu, im bardziej ten zespół jest na kartach historii, tym mocniej zdaję sobie sprawę z tego jakie odcisnął piętno na mnie i na moim pokoleniu (tfu! co za słowo). Warto ten fenomen jakoś zapisać dla potomnych.



niedziela, 7 października 2012

jest taki kawał, czyli jedyne co stałe to zmiana

Jest taki kawał.

Kowalski umarł i spotyka się ze św. Piotrem. św. Piotr mówi:
- Kowalski! Nie mam pojęcia co z Tobą zrobić. Całe życie popełniałeś na zmianę dobre i złe uczynki. W sumie bilans jest wyrównany. Co z Tobą mam zrobić? Ok, to może zróbmy tak: pójdziesz do nieba na chwilę, później do piekła. Zobaczycz, podejmiesz decyzję sam, gdzie chcesz się znaleźć.
Kowalski, więc poszedł najpierw do nieba. Wchodzi a tam niebiesko, niby fajnie, ale ludzie tacy grzeczni, ciągle się modlą, spacerują, leżą na trawie - słowem nic się nie dzieje.
Kowalski stwierdził więc: zobaczmy jeszcze piekło.
W piekle natomiast zabawa na całego, śpiewają piosenki, grają gitary, płoną ogniska, a na nich ludzie pieczą sobie kiełbaski, jest ciepło, ale w środku stoi klimatyzacja, jest jacuzzi, masaże.
Kowalski wrócił do św Piotra. Piotr się pyta:
- Decyzja zapadła?
Kowalski na to:
- Tak. Chcę do piekła!
Piotr wyslał go zgodnie z decyzją. Kowalski przechodzi bramy piekła, a tam jakby trochę inaczej. Już od drzwi rozchodzi się zapach spalenizny, zamiast piosenek okazuje się, że ludzie krzyczą z przerażenia, zamiast kiełbasek podpalanie ogniem, w jacuzzi ludzie są gotowani, a masaże to po prostu tortury.
Kowalski jak to tylko zobaczył z przerażeniem wraca do św. Piotra i biadoli:
- Ale jakże to tak św. Piotrze? Za pierwszym razem bylo tam tak pięknie, a teraz jest inaczej? Ja chciałem to pierwsze piekło!
Piotr się spojrzał z pobłażaniem i odpowiedział:
- No tak tylko, że tamto to była wycieczka, a to jest emigracja!


Kawał opowiedziany przez jednego bliskiego emigranta. Trochę śmiech przez łzy. Niby to powinna być przestroga przed podejmowaniem głupich decyzji. Z drugiej strony ciągnie. Ciągnie by wygrzebać się z tego grajdoła. Ostatnio żegnałem znajomą, którą koleje losu rzuciły do stolicy. Było śmiesznie, było przekonywanie, że dobrze robi, że warto zmienić perspektywę, że warto spróbować, że wyjazd to zmiana, ale niekoniecznie odcięcie się od tego co zostawia się za sobą. Było trochę fajnych rozmów, trochę piwa. Fajny wieczór, który pozostawia refleksję. Taką nie tylko z poziomu cięższej niż zwykle głowy o poranku.
Tczew mnie wessał. Głęboko. Przez wiele lat ta głębia mi nie przeszkadzała. Teraz czuję, że to co było dotychczas oblepiło mnie. Straciłem napęd i zamiast cały czas się poruszać, nagle idę w dół. Czas na zmianę. Wszystko we mnie krzyczy. Z drugiej strony każdy mechanizm w moim ciele stawia opór, zgrzyta przy najmniejszym nawet ruchu. Czuję jakbym musiał walczyć i zmagać się nie tylko światem, ale ze samym sobą, ze swoimi kościami, z jakimś wyimaginowanym przeświadczeniem, że dla mnie przenosić się, ruszać z miejsca jest już za późno. No i to miejsce ma wiele znaczeń. Nie tylko tych geograficznych.

Zespół na dziś. The Sons Of Saturn.


sobota, 29 września 2012

Warto żyć

Co jakiś czas wracam do nich. Jest trochę takich zespołów, które wprawiają w drganie całego ciała, sprawiają, że serce szybciej zaczyna bić.
Wracam do tekstów. Genialnych. Wyciągających z głowy myśli, porządkujących je, dających przestrzeń.

Jeśli masz dla kogo umrzeć, to na pewno masz dla kogo żyć.

Przyglądając się wszystkim newsom, dyskusjom o Paktofonice, Magiku i zamieszaniu związanemu z filmem, ten wers mi cały dzień towarzyszył. Paktofoniki nigdy nie słuchałem, ale jeżeli jakiś wniosek z tej całej zawieruchy dla mnie wynika, to właśnie ten wers dobrze to obrazuje.



środa, 26 września 2012

Przedmieście nadaje

Mieszkamy na na jakimś zadupiastym przedmieściu. Ok, należy do Detroit, ale co z tego? Do centrum jest daleko, do reszty świata jeszcze dalej. Dobrze, że mamy garaż, dobrze, że mamy fajnych starych, którzy nas wspomagają w łupaniu i rozwalaniu kolejnych strun, dobrze, że mamy siebie. Zacznijmy razem grać. Tak wolno? Niee, zagraj to szybciej. Jeszcze szybciej. Ooo tak. Fajnie. Taki Hendrix na sterydach. On mógł robić dziwne rzeczy z gitarą, to my też możemy. On też nie był biały...
To fikcyjna wypowiedź. Nawet nie wiem czy dokładnie zgodna z okolicznościami. Ot, luźna fantazja na temat tego jak mogłyby brzmieć słowa jednego z braci Hackney. Rok 1974. Trzech czarnych kolesi wpada jak można grać dźwięki, które niczym zaraza za kilka lat opanują świat, a jakiś Angol z Londynu będzie na tym zbijał kokosy. Trzech młodych kolesi, którzy chwycili gitary, stworzyli coś własnego, pięknego, łamiąc przynajmniej kilka schematów. Kilka koncertów w garażu, trochę jadu puszczonego w eter, trochę piosenek nagranych w studiu. Świat o nich nawet się nie dowiaduje. Mniej więcej dwadzieścia kilka lat później ktoś odkopuje archiwalia. Okazuje się, że pierwszym punkowym zespołem był Death z Detriot.

piątek, 21 września 2012

bandyta, czyli jak wywołać wspomnienia radiowe

Wczoraj jeszcze się z niego śmiałem. Kochałem jak tego krnąbrnego dzikusa. Dzisiaj zalazł za skórę. Ot, jaka zmienna potrafi być natura psia i ludzka zresztą też. Siedzimy teraz obok siebie pokłóceni. Trochę robię mu na złość i nie wyłączam Worn In Red lecącego nad jego głową. On jednak ma mnie dość głęboko. Musiałbym chyba puścić Aghatocles lub Unholy Grave leżące gdzieś za moimi plecami. Pamiątki po radiowym zbieractwie. Wczoraj na chwilę wpadłem do Fabryki zdać krótką relację z wyjazdu do Stanów. Łezka mi się zakręciła. Czasem przeklinałem to, że muszę tam iść, w pewnym momencie boleśnie odczułem efekt wypalenia, ale jednak coś w tym życiu radiowym zawsze było i jest nadal. Ciągnie jak diabli. Do tego, że można powiedzieć coś w przestrzeń, nawiązać dialog, nić porozumienia z osobami, o które ocierasz się tylko na ulicy, stoisz za nimi w kolejce, na które przeklinasz gdy przeciągają zakupy przy kasie, na które obrażasz się gdy kierujące przez nie auto pryska prosto w Ciebie stróżką z kałuży. Spotkanie ponad podziałami? Coś w tym jest. Sok z Żuka leciał zawsze wieczorem. Szczególne audycje były zawsze jesienią lub zimą. Ciemno, głos roznosił się po pustym biurze utopionym w nocnej magmie, którą przebiajała tylko jedna lampka. Czasem ten złośliwy bydlak, z którym jestem pokłócony mi towarzyszył. Ogrzewał stopy, interesował się winylami lub kompaktami, zastanawiał się do czego służą kable i co się stanie jak się je obliże. Bandyta. Kocham go i nie cierpię jednocześnie. Mało dwu lub czworonogów ma zdolność wywoływać takie emocje we mnie. Niech mu będzie. Aghatocles nie będzie. A na wspomnienie radia może być tylko jeden zespół. Noo... ok może być ich zdecydowanie więcej, ale ten jest taki... pierwszy w pamięci....

czwartek, 20 września 2012

...rozpakowywanie też!

Już po. W zasadzie "po" już było kilka chwil temu. Jednak kupka dokumentów, ulotek i innych materiałów ciągle czeka na posortowanie, ogranięcie i wprawienie ruch. Masa ciekawostek, przeżyć, obserwacji przywiezionych do przetrawienia. Było różnorodnie, ciekawie, zaskakująco. Zarówno w trakcie wizyty studyjnej, jak i później, już w trakcie zbijania bąków na ulicach Nowego Jorku.
Przyjdzie czas by to wszystko ogarnąć, spisać, podzielić się tym. Na razie jednak dwa odkrycia muzyczne. Jedno może odrobinę zaskakujące, przynajmniej dla osób czytających tego bloga.

Drugie może mniej. Ale też świetne :)


Zatapiam się w papiery i przy okazji dziękuję za bodźce by coś tu się pojawiało. Może stosów komentarzy tutaj nie ma (w zasadzie nie ma żadnych :)), ale chyba fajniejsze są te słowa wypowiedziane w twarz.

piątek, 3 sierpnia 2012

pakowanie to jednak zło!

Pakowanie. Chyba po raz pierwszy w życiu mam reisefieber. Pakowanie, załatwianie, bieganie. Po raz pierwszy od dłuższego czasu nie będzie mnie w tym mieście 3 tygodnie. 21 dni bez pracy, bez problemów i zgryzot w Fundacji, bez telewizji, bez dostępu do maila, wreszcie - bez dostępu do internetu. Może nie będzie tak różowo i swoim magicznym przyciąganiem poczty mailowe się do mnie uśmiechną i przywołają. Będę dbał jednak by to się nie działo zbyt często.
USA wzywają. Swoim bogactwem doznań, wielkością, przytłaczają, zwodzą i mamią od początku przygotowań. Jak z prądem? Jak z z przelotem? Co w tym ogromie wyłuskać dla siebie? Jak w Nowym Jorku przechodząc się po tych dziesiątkach ulic, zaułków, miejsc trafić właśnie na te, które mnie interesują?
Cały czas wieża bruździ, więc słucham co mogę, a nie co chcę. Choć dzięki temu z radością odkrywam ponownie niektóre krążki.
Lock and Key - perełka z Deep Elm Records. Kapelka, którą przykrywa kurz od kilku lat. W ogóle całe Deep Elm jest pełne ciekawych historii. Czasem są to wyciskacze łez osadzone czterema kopytami w rockowych klimatach, ale czasem są to takie interesujące asamble jak powyższy.
Lubisz Hot Water Music? To dawaj!


wtorek, 24 lipca 2012

muzyka słońca

Narastające dęciaki. Tego mi brakowało w polskim ska, kiedy jeszcze więcej tego typu klimatów przewijało się przez moje skromne progi. Akurat Madness bardzo mało słuchałem, ale kiedyś wpadła mi ta płytka w ręce. W zasadzie wpadła w progi Radia Fabryka, gdzie ględziłem w eter. To był kawałek na upały. Zresztą często przewijał się w na antenie. Przywołuje wspomnienia.



Z polskiego ska przemawiał do mnie zdecydowanie ten toruński skład. Powiązany ze wczesnym Good Old Days za sprawą Bobasa. Kapitalna to była ekipa.


No i najlepsza odsłona ska, bo ta podkręcona, punkowa. Tutaj w wersji nowoorleańskiej. Mad Caddies w najlepszej formie.


Odrobina wakacji. Ot, taka namiastka w rozgrzanym do czerwoności mieście.

poniedziałek, 23 lipca 2012

Ot, raz.. ot, dwa... ot, trzy!

Czas leci. Nieubłaganie. Jeszcze kilka dni temu siedziałem i przeglądałem ostatni swój wpis. Dobrze, że jest ta kapitalna rozpiska z boku wyliczająca aktywność w tym kawałku przestrzeni, bo w końcu do mnie dotarło, iż to już mija prawie miesiąc bez aktywności. No dobra, ostatni wpis był po szczudłach, więc jeszcze do pełnego miesiąca chwilę brakuje.
Czas leci. Nieubłaganie. Nowe zespoły się pojawiają. Nowe w świadomości, bo niekoniecznie te nowopowstałe.

Ot, raz:
Astrid Lindgren to nie tylko imię i nazwisko szewdzkiej pisarki. Od jakiegoś czasu to hasło wywoławcze fajnego skłądu z Poznania. Jest tutaj taka smarkata energia, która chwyta za serce z całych sił. Jest tutaj April. Dużo Aprila. Niekoniecznie słyszę ZxRx, które też jest często przywoływane. To chyba nie ta garść refleksji. Mi po głowie chodzą (nomen omen) jakieś skandynawskie klimaty, ale za diabła nie mogę wyłowić tego obrazu, który mam w myślach i przetłumaczyć go na słowo pisane. Innym razem. Pojawia mi się miejscami Boy Sets Fire. Na wyrost?
http://www.astridlindgren.bandcamp.com

Ot, dwa:
O ile Astrid to nowy skład to Dr Fleischman to zespół, który ma już dobrych kilka lat. Nawet kilkanaście. Stąd ich emo mocno oscyluje wokół noise'u jakże popularnego pod koniec lat 90, czy też klimatów jazzcore'owych. Jednak jest tutaj dużo więcej przestrzeni. Może to sprawa wizualizacji na koncercie? Jest tu także dużo tego niepokojącego nerwu, który utrzymuje przez cały koncert w uczuciu podekscytowania i nakręcenia. Jest to też przykład zespołu w takim stylu jaki lubię: dającego kopa muzycznego, ale także zaangażowanego w tworzenie swojego miejsca i swojego otoczenia (sprawdźcie Qltur Kombinat), wydającego swoje płyty. Co prawda zawsze można pomarudzić, że to nigdy nie wiadomo na ile to jest wymóg sytuacji, a na ile świadomy wybór. Dla mnie to jednak nie ma znaczenia. Potrzeba zmiany swojej rzeczywistości często wynika właśnie z chęci by nadać otoczeniu nasz własny sens, by wykreować swój kawałek świata. O to w tym wszystkim chodzi. By nie czekać na tacę. By chwytać sprawy we własne ręce i wykorzystywać różne narządzia.
http://www.myspace.com/drfleischman

Ot, trzy:
Myślisz, że po kilkunastu latach istnienia nie ma sensu nagrywać debiutanckiego albumu? Albo inaczej. Po kilkunastu latach istnienia nagrywanie debiutu to raczej taki nagrobek. Ładnie wygląda, ludzie popatrzą, że jednak się do czegoś dotarło i coś fajnego zrobiło bo jest kawałek granitu ku refleksji, nikt narzekać nie będzie, bo nad ewentualnym grobem się takich rzeczy nie wygaduje, a ta skała sprawia, że czas po nas tak szybko śladu nie zatrze. Z takim moim pierwszym skojarzeniem musiało się chwilę borykać Watching Me Fall. Ok z drugim. Pierwsze było to związane z kawałkiem ze składanki dodanej do Pasażera. Z pierwszymi przesłuchaniami mam zawsze tak, że zazwyczaj lecą gdy coś robię w kuchni. Nie mam bladego pojęcia dlaczego. Tak po prostu jest, że Pasażer = grzebanie w garach w kuchni. Odrywam się co jakiś czas, gdy chcę sprawdzić co właśnie leci, gdy coś zawierci w mojej głowie, gdy sprawi, że drewniana łyżka zamiast mieszać gulasz zaczyna służyć jako pałeczka do wybijania rytmu. To niczym piętno ustawia taki zespół w kategorii "Przesłuchaj to jeszcze raz. Uważnie!". W wypadku Watching Me Fall włączyła się jeszcze jedna: "O kurde, ale to zajebiste". To jak z tym nagrobkiem jest? Nie życzę im tego absolutnie. To tylko żal. Taki zespół powinien był już dawno wypłynąć. Tylko szkoda, że to sie nie stało. No i delikatna zgryźliwość ciśnie się na usta, że skoro tyle trwało zanim to nagrali to spotkania koncertowego z zespołem doczekam sie na starość. Oby nie. :) To kawałek świetnego grania! A kuchenny kawałek to właśnie ten:


wtorek, 26 czerwca 2012

tłamszenie głosu

Fale, deska, surfing - my tu gadu o kosmosach, a wolność można poczuć też inaczej. Na przykład na szczudłach. Idąc na warsztaty do Pyzi byłem przekonany, że zaliczę kilka razy glebę, pożongluję piłeczkami i skończy się na chwili zabawy. Okazało się, że zamiast zaryć kolanami o trawnik, wstałem i... zacząłem chodzić! Rewelacyjne uczucie wyzwolenia, przełamania bariery grawitacji. Wreszcie, było to stłamszenie tego wewnętrznego głosu mówiącego co jakiś czas: "nie nadajesz się, więc się nie bierzesz za to". Czasem warto zagrać też na nosie sobie samemu.
Pyzia, jesteś wielka! Dzięki za zastrzyk pozytywu!
Zupełnie przy okazji sprawdźcie stronę: www.mierzwysoko.org.pl . Można na szczudłach zmienić świat? Pewno, że tak!

niedziela, 24 czerwca 2012

duszno mi

Duchota. Mrok zapada, a temperatura cały czas wysoka i gorąc bije zza okna. Znając skratkowatość pogody domyślam się, że już za rogiem czai się panaceum na ten stan w postaci burzy, grzmotów, piorunów i mas deszczu. Ot, taka specyfika. Póki jednak to nie nastąpi zamykam oczy, biorę swoją deskę i idę poskakać po falach.
Ten kawałek mam nagrany gdzieś na wideo. Kiedyś czatowało się w radiu i np. u Wiernika, nagrywało się kawałki. Później nadeszła era tv i było kilka muzycznych stacji telewizyjnych. W zalewie chłamu i popu czasem w godzinach wieczorno - nocnych np. na Vivie Zwei leciały różne programu muzyczne, w trakcie których trafiały się perełki. A to koncert Dead Kennedys, a to Bad Religion przedstawiało swoje najlepsze płyty, a to podobny zestaw tworzyło Pennywise i tak można było sobie stworzyć kilka ciekawych składanek wideo. Niestety duże czarne kasety służą chyba tylko jako łóżeczko dla myszy rezydujących na strychu. Przypominam sobie te kawałki, odgrzebuję je z odmętów pamięci, odkurzam i szukam w przepaści internetu. Czasem się udaje:

Słońce w każdej nucie. Moje domysły stały się rzeczywistością. Słońce i gorąc już tylko daje Sublime. Za oknami burza w najlepsze. Zamykam więc oczy, biorę swoją deskę i idę poskakać po falach... no i włączam Badfish... i jeszcze raz... i jeszcze... i jeszcze...

wtorek, 19 czerwca 2012

Głośniki dzisiaj służą do zbierania kurzu cz. 3

... akurat teraz. Zaczyna zalegać na nich coraz grubsza warstewka. Staram się systematycznie ten proces odkładania się kolejnych mikrowarstwek zaburzać i swoimi paluchami natarczywie naciskać guziki na wieży, włączać i wyłączać i robić kupę innych rzeczy, które sprawią, że jeszcze ten jeden raz, jeszcze na kilka piosenek ten wytwór japońskiej myśli technicznej z szumem wystartuje.
Wszystko się psuje. Zawsze tak było i pewnie będzie bo jak w całym wszechświecie każdy wytwór ma pewien etap życia. Psuje się człowiek, psują się zwierzęta, psują się rośliny, więc nieuchronność psucia dopada także nasze wytwory. Psują się także urządzenia, na których można słuchać muzykę. Nie pierwszy raz, no i chciałoby się dodać, że nie ostatni... Jednak chyba tym razem to już ostatni dech. Sprzęt się psuje. Co dalej? Może jednak coś na czarne (i kolorowe) płytki z dziurką w środku? Coraz więcej fajnych rzeczy na winylach tylko śmiga. Denerwował i denerwuje mnie ten dyktat nośnika, ale może... Zbiera się kurz. Na ostatnio zakupionych płytkach również. Wasted, W Kilku Słowach, MassMilicja, Eye For An Eye, a chciałoby się jeszcze posłuchać raz split Next Victim i From The Depths i trochę letnich hiciaków takich jak Bombshell Rocks, Travoltas i innych energetycznych wynalazków, które rokrocznie sprawiają, że trochę lepiej znosi się lato na blokowisku... Wieża się psuje, zbiera się kurz. Muszę szukać innych, nowoczesnych rozwiązań. A to płytka na chwilę wyląduje w dvd, a to w komputerze, a to uda się także płytkę wrzucić na telefon. To tylko towary zastępcze - czuję że moja mina gdy zbliżam się to tych urządzeń wyraża zdegustowanie. Trzeba zmienić ten stan.
Towarem zastępczym jest także youtube. Są mistrzostwa, Irlandczycy pokazują jak się powinno traktować piłkę to i większy apetyt na irlandzki folk. Oczywiście w tej wersji podkręconej na punkowe obroty:




Mistrzostw nie bojkotuję. Chleba zamiast igrzysk? Ciężko mi jest sobie wyobrazić, że te pieniądze gdyby nie Euro udałoby się zebrać i przekazać na "chleb" (piszę w cudzysłowiu bo rozumiem, że to słowo to hasło). Pytanie co to Euro nam da? Tylko nie w kategorii tu i teraz, bo wtedy rzeczywiście to będą tylko igrzyska, a w długofalowej perspektywie. Stworzyliśmy sobie dzięki Euro pewien potencjał (turystyczny, infrastrukturalny też trochę), za którym dopiero teraz powinna pójść praca, by inwestycje na siebie pracowały i dawały przywoływany "chleb". Tylko pytanie czy tak się stanie? Czy politycznie to będzie opłacalne bo to wykorzystać? Czy nie skończy się na laurce, uściśnięciu rączek i przejściu do porządku dziennego z sukcesem? I tutaj obawy podzielam, ale nie na tyle by bojkotować, a przynajmniej według mnie jest na to jednak zbyt późno.

niedziela, 20 maja 2012

dwa argumenty

W piątek był koncert. Podobno jeden z ostatnich w Protokulturze. Jeżeli tak się stanie, to diabelnie fajnie, że jedno z ostatnich wspomnień z tego miejsca będzie właśnie związane z tym gigiem. Tego dnia w zasadzie liczyły się dwa zespoły: Idol Falls i Addicted.
Pierwszy. Zespół, z którym jestem związany emocjonalnie. Bądź, co bądź, swoje paluchy brudne maczałem w pierwszej fazie istnienia tej kapeli. Cieszę się, że byłem częścią tej historii pomimo tego, że jakby tak wziąć na chłodno, to jest to zupełnie coś innego niż wtedy. Rzeka płynie. Bardzo dobrze zresztą. Od tamtego czasu Filip doszedł na wokal, nadał kapeli odrobinę rytmu, wsadził trochę talentu organizatora, muzyka też poszła w rejony zdecydowanie bardziej hardcore'owe. Słowem pozmieniało się sporo. Jest trochę ciężaru, przewijających się melodii, jest trochę twardzielstwa, ale tego ostatniego na szczęście w ograniczonej formie i idzie to wybaczyć bo nachalności czy też pozowania na białych gangsta tu nie ma zdecydowanie. No i jest w końcu płytka. Okładki się drukują, krążek się tłoczy, kawałki już dawno czekają by ukazać się na światło dzienne. Tyle ile ten zespół się naczekał na ten moment to chyba ze świecą szukać. Za to należy im się kopniak, bo przyznam się, ja już straciłem nadzieję. Jakiś czas temu pomyślałem, że w tych lokalnych koncertach z doskoku i wiecznym nagrywaniu krążka zostaną na zawsze. Diabelnie się cieszę, że to się zmienia i kończy się okres stagnacji. Namacalność ich dokonań się im należy jak psu gnat, a i to może trochę chłopaków popchnie do podejmowania dalszych kroków odrobinę szybciej. Może też dzięki temu kilka osób organizujących koncerty pomyśli, że warto ich do siebie ściągnąć? Oby. Spook Records postanowiło wydać poczwórny split, czyli płytkę współdzieloną przez 4 kapele. Fajny pomysł. Może to zaprocentować na tym by krążek trafił pod strzechy. Czekam na to. Z utęsknieniem.
Drugi zespół w kolejności tego wieczora. Addicted to również kapela bliska serduchu, choć tu już z innych względów. Dwa pierniki z tego składu to starzy, dobrzy znajomi. Co akurat w tym wpisie nie ma żadnego znaczenia. Jakby mi się nie podobało to pewnie zamknąłbym jadaczkę, odstawił klawiaturę i poszedł oglądać zachód słońca. Nie zrobiłem tego. Jednak jest coś w tej kapeli magnetycznego, coś wstrząsającego, coś... czego chciałem! Wyobraźcie sobie Endstand, tylko trochę bardziej podkręcony, bardziej wkurzony na świat, może miejscami także bardziej newschoolowy. Wypadkowa finów z... Awake? Tę kapelę słyszałem chyba milion lat temu, ale to porównanie pojawiło mi się w myślach i nie chce odpaść za diabła. Płytka to pewnie zweryfikuje. Koncert w Gdańsku był fajny, nagrania w necie obiecujące, ale dopiero od piątku mogę powiedzieć o tym, że jestem zakochany. 
Dwa fajne zespoły złożone z fajnych osób. Dwie płytki, które są zapowiadane i już niedługo ujrzą światło dzienne. Dwa naprawdę fajne koncerty zostawiające tamtego wieczora Schizmę o kilka długości. Dwa argumenty, na to że w lokalnej scenie drzemie ogromny potencjał, który czeka na wybuch. Dwie inspiracje dla mnie. Lont już został odpalony. Byle tylko sięgnął ładunku.

Myśl poboczna pierwsza: Szkoda Protokultury jak każdego miejsca, które było otwarte na kulturę trochę inną, mniej schematyczną. Kręciło się tam trochę osób mających ciekawe pomysły i chęci by robić różne fajne wydarzenia. Ot, chociażby Festiwal Kalaczakra (dobrze piszę?) w jakimś wąwozie kilka kilometrów od Tczewa. Niby nie z klimatów muzycznych, które lubię, ale blisko mi do takiej kreatywności i do samoorganizacji. Oby ten fakt, że Protokultura kończy działalność nie był powodem do narzekań, a kopniakiem do działania i stworzenia czegoś nowego. Sapkowski  kiedyś napisał "Coś się kończy, coś się zaczyna". Takie proste, a takie mądre. Oby tak było.

Myśl poboczna druga: Koncerty to nie tylko moment zachłyśnięcia się dźwiękami. Posłuchajcie co miał do powiedzenia Tomek z Eye For An Eye (koncert z Leatherface, luty 2012, Gdynia) od 3:00 do 4:06. Muzyki EFAE posłuchajcie z innego źródła bo to ma charakter raczej pamiątkowy. :) 


http://www.youtube.com/watch?v=PEcyQKcgB8k&t=3m

(coś mi się knoci wklejanie okienek z youtube, więc kopiuj wklej moi drodzy i moje drogie)
Miłego tygodnia!

niedziela, 6 maja 2012

śmierdzę trupem!

...A w zasadzie moje zainteresowania muzyczne powoli tym zaczynają zalatywać! No dobra, to chyba zbyt ostre stwierdzenie, ale.. Łapię płytę, wrzucam do odtwarzacza, zachwycam się zespołem, po raz kolejny przeżywam słowa, przeżywam dźwięki, zaglądam do wkładki, chwilę zastanawiam się co u kapeli... No tak to trup! Ten również, i tamten skład także. Z tej składanki zachwycanie się połową to muzyczna nekrofilia, a tańczenie przy kolejnej to istne pogo na pogrzebie. Czy nieuchronnie zbliżam się do tego, że będę tylko słuchał zespołów, których pamiętam ostatnie tchnienie? Czy będę takim narzekającym dziadem, który chodzi i zrzędzi, że wszystko już było, wszystko co najlepsze już przeminęło? To tylko ja czy tak ogólnie hardcore punk powoli zaczyna też oddychać coraz wolniej stając się kolejnym grajdołem wtórności gdzie gra się tylko standardy muzyczne i to co miało się wykrzyczeć zrobiono już 20, 30, 40 lat temu?
Takie trupie myśli to chyba wynik odkopanego newsa ze strony Just Went Black. Jeden ze światlejszych punktów na mapie europejskiego hardcore'a. Masa melodii w tym jest, jest pazur i wkurzenie, czasami się rytm połamie, no i zwolnienia i zagrywki karzące spoglądać raczej na emocje wyzwalane raczej przez kapele emocore'owe. Nigdy Just Went Black jednak tej granicy nie przekroczyło i zawsze był tu hardcore pełną gębą.  Ten tak wkurwiony jak lubię - na życie, na świat, na relacje. Prowokujący do myślenia i dający możliwość zamiany frustracji na energię do działania.
Just Went Black już nie ma. Pewnie nigdy już nie będzie. To kolejny zespół z tych fajnych, tych ważnych, które gdzieś przepadają i zostają tylko po nich spisane wersy, nagrane dźwięki, wykrzyczane emocje i żal na to, że świat nie jest taki (jeszcze! :)) jakim sobie go wymarzyliśmy.
Rzućcie okiem, zasłuchajcie się, chwyćcie mikrofony, gitary, tamburyny i niech nie zostanie wolne pole. Niech się tworzy! Dziewczyny i chłopcy - do dzieła! Niech nie śmierdzi trupem! :)
http://justwentblack.bandcamp.com/album/embracing-emptiness 

Oby trupio nie zakończyć. Moi faworyci trójmiejskiej sceny Addicted nagrywają kawałki. Znajdziecie ich na youtube - tam pewnie są jakieś rzeczy z koncertów, ale już niedługo studyjne wersje i namacalny nośnik mam nadzieję. Ja przebieram nóżkami!

poniedziałek, 16 kwietnia 2012

jak wskoczyć na meble?

Taka ze mnie mikstura piernika i Mamonia, któremu "się podobają melodie, które już raz słyszałem", że co jakiś czas wracam nawet na tym blogu do niektórych kawałków po raz drugi. Można by opisać tyle, skupić się na tak fajnych, nowych, świeżych, a odkurza się stare, zapomniane i trącące już zapachem zatęchłej piwnicy. Tylko co zrobić gdy te stare mają tak magnetyzujący urok?
Stretch Arm Strong. Nawet jakimś specjalnym znawcą tego zespołu nie byłem. Ot, taki pozytywny oldschool, przy którym dość dużo osób sobie skakało po głowach. Te skoki były jak najbardziej uzasadnione bo zespół zacny i podrywający do podejmowania prób lotów i wygibasów. Wspominając ich wizytę w Gdyni i skądinąd bardzo dobry, energetyczny koncert, jednak bardziej w pamięci mam panów z Razor Crusade, z którymi dzielili wtedy kawałek sceny. Ot, taki ze mnie zawsze emowiec wychodził przy każdej okazji. Aż smutno mi się robi, gdy widzę osoby sprzedające ich płytę za 5 złotych. Przyszła kryska na cidi czy też po prostu o Holendrach nikt zbytnio nie pamięta? Chyba niestety to drugie...
Wróćmy jednak do tematu SAS. Było to wszystko energetyczne, pozytywne, trąciło to też religijnymi ciągotkami, obecnymi od czasu do czasu wśród ówczesnych zespołów hc. Kapela się od tego odżegnywała, jednak wydawanie płyt w Solid State było dla niektórych mocnym argumentem i powodem do zastanawiania się czy ten pozytyw zbyt mocno jednak bogiem nie zalatuje. Ja byłem sceptyczny wobec religii w hc/punku, ale zespołowi ufałem i szat specjalnie nie darłem z tego powodu. Tak czy inaczej pewnie o zespole bym zapomniał gdyby nie "For the record". Kawałek, który porywa. Porywa na tyle skutecznie po tych kilku latach, że z gardłem ściśniętym chce się wskoczyć na meble, a następnie wdać się w szaleńcze pogo z psem na dywanie, kanapie, szafce, stole i w innych miejscach naszego mieszkania. Kawałek, który krzyczy prosto do ucha: tak jak wspominasz tak było, nie zawsze było pięknie, ale zachowaj to w pamięci, nie po to by się tym dręczyć, ale po to by budować na tym nowe wspomnienia!
Wreszcie to kawałek, który mówi tak prostą i tak często (mam wrażenie) zapominaną prawdę: hardcore to coś więcej niż tylko tych kilka dźwięków, które może wydobyć z siebie każdy, hardcore to pasja, ale także przyjaźń i poczucie jedności, poczucie wspólnoty i tworzenia czegoś oddolnego. Chociaż na chwilę.

To co piesku...?
Zaczynamy na raz...?

I'm not exactly pround of the place I'm from
but I've been here my whole life so I guess I'll call it home.
In South Carolina a flag still shows the enslavement of our minds
but in South Carolina I learned from all the times.
We went to all-ages shows, Sunday matinees
hanging out wondering if the bands would show and even play.
The bands would come and we would all sing along (sing along sing along).
Would they ever know their impact would last so long?
The world is full of lonely places no matter where you're from.
A crowded show, familiar faces make me feel at home.
Many kids have come and gone but I know what kept me here.
The magic of those songs has sustained me through the years.
I heard the word sincerity and I know now what that means.
I learned it first with Black Flag, mohawks, combat boots and torn-up jeans.
We were more than just a tour date. You were more than just a song.
We sweat and sang together and that helped us to carry on.
We were more. You were more. For the record.


sobota, 31 marca 2012

Drag my body

HWM jakby czuło, że to właśnie teraz powinno się pojawić. Na taką breję za oknami nowy kawałek sprawdza się idealnie (można ściągnąć na dysk - wielki plus!). Przy okazji została opublikowana także grafika okładki nowego albumu. Dotychczas za tę stronę wydawnictw odpowiadał Scott Sinclair. Rzućcie okiem na jego świetne prace. Nie wiem czy zespół dał to komuś innemu, ale ta nowa okładka to w porównaniu do poprzednich przeciętność.

czwartek, 15 marca 2012

Głośniki dzisiaj służą do zbierania kurzu cz. 2

"Masz być cicho albo sobie pójdę". Taka prośbokomenda padła z ust lepszej połówki. I jak tu się nie dać namówić? Jedyne co można zrobić, to zrozumieć, że praca, ściszyć brzęczenie głośników i postarać się dopieścić inne zmysły.
Więc dopieszczam! Zmysłem smaku zajął się czeski Kozel. Wzrokiem za to ta strona: www.streetartutopia.com. Tutaj na chwilę warto skoczyć do sekcji filmy. Rzadko wychodzę z kina, czy też sprzed telewizora naładowany. Rzadko (a może moje myśli w tej chwili są nad wyraz wybiórcze) coś tak mnie dotyka, że zapada mi głęboko w czaszkę i wierci, obija się o ścianki działowe i drażni receptory. Tak było jednak z "Exit through the gift shop". Udało nam się go zobaczyć w trakcie drobnego wypadu do Krakowa. Niby w tym czasie powinno się podziwiać sukiennice, smoka lub co najwyżej obżerać się zapiekankami na Kazimierzu. My trafiliśmy jednak do kina. Było trochę śmiesznie, było trochę refleksyjnie, ale przede wszystkim stało się inspirująco! Banksy'ego znałem wcześniej. Uśmiechałem się czytając o jego kolejnych akcjach i trzymałem kciuki za kolejne projekty. Emocjonalnie bliskość jednak poczułem po filmie. "To jest to!" - zdawał się krzyczeć uśmiech na naszych twarzach. To jest właśnie ścieżka, poprzez którą można wstrząsać, którą można zmieniać nie tylko swoje otoczenie, ale także krzyczeć ludziom w twarz "stań i pomyśl! chodź przez chwilę!". To też sposób by zakpić, by skupić uwagę, by oszukać zmysły i przekazać coś jednocześnie.
Street Art to ciekawa mikstura. Jest tutaj i sztuka, i ekspresja, i przekaz, i niekiedy duża dawka uśmiechu. Wybuchowa, symboliczna mieszanka.
Banksy, film, inspiracje, m-city, pomysły, Radykalna Akcja Twórcza i tysiące innych... Specem nigdy nie będę, choć i tak paluchy świerzbią by odcisnąć swoje piętno, by zostawić ślad na murach miast. Więc może...?

niedziela, 11 marca 2012

Chłód

Jest kilka zespołów, które kojarzą mi się z chłodem. Zimno, chłód, bezsens tego świata. Słowem Joy Division. Klimat robi tutaj wszystko, chłodna gitara, minimalistyczny bas, dźwięk perkusji wybijającej jednostajny, wchodzący w czaszkę rytm. No i głos. Ian nadawał temu zespołowi nimb proroków końca. Jego postać, charyzma, głos, no i szybki koniec był znaczną składową tego, że zespół jest legendą. Jednak nie wydaje mi się by tylko to było zasługą tego, że Joy Division stało się tym czym się było. Nie wyobrażam sobie Iana bez reszty zespołu, ale także zespołu bez Iana (pomimo, że to poniekąd miało miejsce) i bez tych składowych, które z zewnątrz kształtowały ten zespół.
Przy okazji "Control" to świetny film. Nawet nie tyle ze względu na zespół i muzykę co po prostu przez historię i to poczucie zmierzania spiralą w dół. To jeden z tych filmów, do których chce się wracać, a to jeśli chodzi o filmy i mój przypadek to nie takie częste.

Nie będzie "Love will tear us apart". Będzie coś innego:


Miłego chłodu, w ten skądinąd wiosenny dzień.

niedziela, 4 marca 2012

Niczym feniks!

Emo umarło. Trochę jest tak, że wielu by tego chciało. Trochę jest też tak, że wiele z zespołów, które stanowiły trzon tego typu grania odpłynęło w inne rejony (kłania się chociażby postmetal i neurosisowatość) lub po prostu rozpłynęło się w czasoprzestrzeni. Brakuje mi tej masy kapel z Francji reprezentujących to co roboczo zawsze nazywałem francuskie screamo. To był styl grania połączonego z pewną postawą. To mówiło wszystko! Brakuje mi takich wytwórni jak stare Denovali, Level Plane, Ebullition no i masy mniejszych wydawnictw, które często wydawały po jedno - dwa wydawnictwa, ale za to w fajnym stylu. Pokazując, że diy to pewien miks postawy, przekonań z para-artystycznym sznytem. Te wkładki pisane odręcznie na kartkach od zeszytu, odręczne rysunki, klejone klejem biurowym wkładki zrobione z papieru czerpanego - połączenie muzyki z deklaracją o tym, że w czasach zjadania wszystkiego, można coś ciekawego wyczarować z prostej, dostępnej dla wszystkich formy. W Polsce przez chwilę dumnie ten sztandar dzierżyło Basement Works. Brakuje mi tej masy zespołów, które mówiły o tym, że korzenie ich są w hc/punku, że to z tego wzięło się ich granie, teksty, postawy. To mnie ciągnęło: zbudowanie na punkowym fundamencie czegoś nowego, innego. Jakże często zresztą w historii tak było. Z biegiem lat to krzepło, osiadało, zmieniało się.
Nadal jest kupa fajnych, aktywnych zespołów. Nadal screamo/emo - jako to emocjonalne spojrzenie na hcpunk, jest, istnieje, pulsuje w żyłach wielu zespołów. Jednak co mnie cieszy to, że Aussitot Mort nadal nagrywa
takie albumy jak ten.
Może poprzez to, że ten zespół zawsze niejako był dla mnie kontynuacją Amandy Woodward, może przez to, że te dźwięki wywołują u mnie tak pozytywny ciąg skojarzeń, może przez jeszcze tysiąc innych rzeczy, a może po prostu przez to, że to kawałek zajebistego, trzęsącego sercem i rozrywającego trzewia grania? Może przez to wszystko na raz, wydanie tej płyty jest dla mnie kolejnym z kilku ważnych wydarzeń ostatnich miesięcy na scenie hc/punk.
Warto jak diabli na chwilę przysiąść i posłuchać. Jednak nie tylko po to by patrzeć w przeszłość. Po to by na tym patrzeniu zbudować sobie coś na przyszłość. Ot, takie prozaiczne stwierdzenie wlatuje w głowę.

środa, 29 lutego 2012

Głośniki dzisiaj służą do zbierania kurzu

Dochodzi północ. Miasto śpi. Wydaje mi się jakbyśmy byli w próżni. Tylko te dźwięki, które w ciągu dnia są tłem, delikatną przeszkadzajką, urastają do roli głównych burzycieli sennej zawiesiny. Każda kropla spadająca w kominie to uderzenie. Wskazówki w zegarze i niespokojny oddech naszego psa starają się ścigać i wzajemnie przeskakiwać, dążąc do znajomego tylko sobie celu.
Chrapnięcia, skrzypnięcia, stukoty w lodówce, brzęczenia w przedłużaczu. Pociąg w oddali nagle jakby bardziej słyszalny. Odgłosy nocy. Odgłosy spokoju. Tylko przeraża wizja końca. Wizja tego, że wszystko obudzi się do życia.
Głośniki dzisiaj służą do zbierania kurzu i czekają. Na nowe Aussitot Mort? Na ekranie za to blog: www.photoblog.pl/fauust. Ulubiona pani od obrazków.

środa, 8 lutego 2012

Dwa dni!

Jeszcze tylko dwa dni. Leatherface jutro gra w Łodzi, a pojutrze zawita do Gdyni. Collina niestety z nimi nie zagra, ale za to będzie Eye For An Eye. Jednak pomimo tego, że EFAE jest rewelacyjne, to tego dnia Leatherface jest numerem jeden.
Jeszcze tylko dwa dni. Na szczęście czekając na... można sobie umilać czas. Ja stosuję miód pitny stojący przy klawiaturze i:

sobota, 21 stycznia 2012

Cienie i blaski

Cień jest wtedy gdy leżysz w łóżku przykuty przez jakieś diabelstwo, które sprawia że nos produkuje różne świństwa, a gardło wydaje z siebie charczące odgłosy i wypuszcza powietrze innym niż normalnie trybem.
Cień jest wtedy gdy takie diabelstwo jest na tyle silne, że zostajesz w łóżku, również wtedy gdy w Słupsku gra Guernica Y Luno. Wtedy jest również cień, gdy przez cały wieczór myślisz, że jednak może trzeba było jechać, nawet z gorączką.
Blask jest wtedy, gdy w skrzynce pocztowej znajdujesz przesyłkę. Blask jest także wtedy gdy w przesyłce, zamiast rachunków lub makulatury ulotkowej, czeka nowy numer reaktywowanego Chaosu W Mojej Głowie.
Blask jest wtedy, gdy przypominasz sobie o jednym z ciekawych zespołów, które poznałeś na tegorocznym Fluff Feście.
Blask jest wtedy, gdy jest Wolves Like Us!

środa, 11 stycznia 2012

Sypie się z worka

Nie miałem w planach tak krótkiej notki na ten temat, ale worek reaktywacji zespołowych chyba został naruszony i wysypuje się z niego coraz to więcej informacji, więc jak tu nie zareagować? Mam wrażenie, że wzrost tego typu powrotów zaczął się kilka lat temu, ale zaczynają dochodzić do mnie wiadomości o takich zespołach, które były dla mnie ważne pod wieloma względami. Portraits of Past, From Ases Rise, Wasted to tylko kilka z wcześniejszych reaktywacji. Do tej listy ostatnio dochodzą 3 zespoły, o których zapowiedzi w styczniu zwaliły mnie z nóg: odłożona już na łamy kart historii Guernica Y Luno, wygrzebane z odmętów Refused i zaskakujące, mając na uwadze jeszcze świeże deklaracje członków zespołu o tym, że na coś takiego się nie pokuszą, At The Drive-In.
Zawsze podchodzę nieufnie do tego typu powrotów. Tak też, jest i tym razem. Motywy pewnie każdy z nich ma inne i nad każdym można się pochylić, zastanowić się nad autentycznością (w mojej opinii jednak kluczową w tego typu powrotach) i podyskutować. Jednak serce moje przyspiesza gdy słyszę te nazwy wracające niczym duchy z przeszłości i chcę się przekonać na własnej skórze jak to wygląda.
Na temat Guerniki Y Luno będzie można to zrobić już dość szybko.
20 stycznia
godzina 18:00
MCK Słupsk
Guernica Y Luno + Aggressor

Więcej informacji na forum hard-core.pl

Jak deklarują członkowie zespołu powrót jest zdecydowanie jednorazowy, stworzony tylko po to by zebrać pieniądze na chorą córeczkę osoby z GYL. Czas pewnie pokaże jak to będzie.

piątek, 6 stycznia 2012

Marzenia z nutą proroctwa

Dokładnie dwa miesiące temu pisałem tutaj o Letherface. Wtedy snułem myśli o tym kiedy brytyjczycy w końcu powrócą do naszego kraju. Pisałem wtedy o jesieni, i co? Jesień za oknami (pomimo początku stycznia) no i skoro na razie w tym marzeniu się wszystko zgadza to jeszcze potrzebny jest koncert...
Ekipa z Trójmiasta organizująca niezmordowanie koncerty i festiwal DIY Hardcore Punk Fest zaskoczyła mnie tym ruchem. Pomimo tego, że niektóre osoby z tej ekipy lubią Leatherface to nigdy mi przez myśl nie przeszło, że wezmą się za tych weteranów emocjonalnego punka. Częściej jednak na ich koncertach trafiały się cieższe i szybsze kapele. Choć może to tylko niesłuszna łatka bo DIY3M przyjmowało już pod swoje strzechy wiele różnych stylistycznie zespołów, żeby chociaż wspomnieć A Birthday Party Band, Red Herring i jeszcze kilka innych. Polecam ich stronę (www.diy3m.org), na której od groma linków do ciekawych kapel. Co by nie mówić Leatherface przyjeżdża do Polski i to na dwa koncerty: Gdańsk i Łódź.
Czekałem na ten koncert długo. Jeszcze w maju zastanawiałem się nad wypadem do Berlina. Wtedy sie nie udało i myślałem, że długo jeszcze przyjdzie mi czekać na ten koncert. Przysłowie mówi "nie przyszła góra do Mahometa, przyszedł Mahomet do góry". Ja na to pfff.:)


Leatherface w Polsce. A to jeszcze nie koniec zaskoczeń które przynosi przełom 2011/2012. Do tego dochodzi jeszcze reunion pewnego słupskiego zespołu. Guernica Y Luno nadchodzi! Ale o tym następnym razem!