czwartek, 20 października 2011

odkurzone taśmy

Mój samochód jest ostoją staroci. No mam nadzieję, że nie w całości, ale na pewno jeśli chodzi o muzykę można się o takie stwierdzenie pokusić. Jakiś zmyślny człowiek zamiast iść z duchem przyszłości i zamontować jakiś odtwarzacz cd, postawił na dobrego kaseciaka. Może 10 lat temu nie było to aż takie niespotykane, choć już w owym czasie pewnie nie było to oznaką łapania się na postęp i nowe trendy. W 2011 kaseciak dla mnie jest istnym powrotem do przeszłości.
Pamiętacie przegrywanie z kasety na kasetę albumów? Rodzajów kaset do przegrywania było kilka. Oczywiście firm było wiele, ale przede wszystkim liczyła się długość. 45, 60 czy też 90 to były podstawowe długości, które pamiętam. Zgrywając album na kasetę trzeba było wziąć kilka rzeczy pod uwagę. Na pewno ważna była długość. Bo o ile producent czystej kasety miał kilka rodzajów długości, o tyle zespoły nigdy się tego (nie wiedzieć czemu :)) nie trzymały. Zazwyczaj nagrywając album na kasetę zostawało kilka minut ciszy. Tylko co, do diabła, z tą ciszą zrobić? Można było pokombinować i przyciąć kasetę. Ten krok wymagał odrobinę gimnastyki i sprawnych rączek. Lenistwo i nastoletnie rozlatane dłonie utrudniały wybór tej ścieżki. Pozostawał wtedy drugi sposób. Dograć w wolną przestrzeń kilka kawałków. W ten sposób tworzyły się kapitalne kompilacje złożone z całego albumu i masy dodatkowych smaczków. Leciało sobie Pixies, a na końcu jako dopchnięcie kilka kawałków GBH. Zaraz za Kliniką znalazło swoje miejsce 1125, i kilka kawałków zgranych z radia prosto ze Zgrzytu. Po Fate i Apatii były nagrane co ciekawsze rzeczy z pierwszych płytek dołączonych do Garażu, Arlekina i Pasażera. Lista byłaby naprawdę długa w moim przypadku. Tworzyło się takie połączenia, podpisywało, co dokładniejszy człek dorzucał w opisie kasety szczegóły typu rok, wytwórnia itd. Tak czasem wyglądały podstawowe kopie. Tyle tylko, że następnie kasety szły w ruch. Były pożyczane, darowane, zabierane, przegrywane fragmentami i w całości. Po przejściu przez ten cały szereg rąk, zmian, magnetofonów przepadały podpisy, informacje gubiły się gdzieś w przestrzeni. Zazwyczaj zostawał tylko podpis na kasecie. Powodowało to całą masę nieporozumień, śmiesznych sytuacji, a czasem i kłótni. Zdażały się imprezy gdy siedziało się słuchało i sprzeczało co to za zespół/płyta i skąd to się tutaj, do diabła, wzięło. Czesto jednak nie było wiadomo nic. Tu zaczynała się zabawa by poznać do kogo te kawałki należą i co to w ogóle jest.
Tak właśnie mniej więcej poznałem Schleprock. Trafiły do mnie pierwsze nagrania Offspring. Surowe, punkowe kawałki z odrobiną melodii. Nic wtedy nie sugerowało, że rozwinie się ta kapela tak fajnie, a później skończy tak kiepsko. Wtedy jednak przebrnąłem przez nagrania Dextera i spółki i już miałem przewinąć taśmę gdy, wskoczyły kawałki tego bandu. Melodia, kawałek fajnego, odrobinę brudnego, ulicznego punk rocka, chórki. Dzisiaj spokojnie porównałbym to do Rancida. Wtedy wpasowało się to w moje poszukiwania idealnie. Zwariowałem. Potrafiłem katować te kawałki dość często. Nikt ze znajomych nie miał pojęcia o tym zespole, nikt nie znał nic więcej ponad tych kilka utwórów. Dodatkowo peryferia (jakim był i chyba jest Tczew) nie sprzyjały pogłębianiu takich muzycznych znajomości, a internet był tylko chyba na filmach. Trzeba było się cieszyć tym co było. Więc leciały te kawałki dość często. Kaseta prawie została zajechana i później ustąpiła miejsca kolejnym kasetom, płytom. Przypomniałem sobie o tym zespole szukając kaset do samochodu właśnie. Wziąłem kilka nieopisanych taśm ze sobą w podróż i po kolei słuchałem śmiejąc się i wydzwaniając co chwilę do niektórych osób i głosem dzieciaka podekscytowanego wesołym miasteczkiem ogłaszałem co właśnie znalazłem. W końcu przyszedł na jedną z ostatnich taśm. Włączyłem. Poleciało "Jennifer lost the war". Później już z czystym sumieniem przewinąłem do końca i uśmiech nie schodził mi z twarzy.
Być może Schleprock nie był zespołem wybitnym. Magia chwili i wspomnień jest jednak czymś niesamowitym. Warto spojrzeć w stary karton po butach wypełniony kasetami. Może jakieś miłe wspomnienia spowodują uśmiech od ucha?

czwartek, 13 października 2011

No gdzie jest?

Internet daje masę możliwości. Komunikacyjnych, korespondencyjnych, ułatwia życie, ułatwia też by nagle stanąć w centrum zainteresowania świata.
Matt Harding zatańczył głupio. Się nagrało. Poszło w internet i nagle ze zwykłego informatyka stał się TYM od TEGO głupiego tańca. Zatańczył jeszcze raz i jeszcze, jeszcze, jeszcze... Znalazł go sponsor i podrzucił mu trochę kasy. Zjeździł cały świat tańcząc, nagrywając i z tego co wiem robi to dalej. Cieszy się tym, fascynuje innych i pokazuje jak głupią, niepozorną rzecz można obrócić w atut. Pokazuje także jak życie może czasem się ułożyć w zaskakujący wzór.
Fajny filmik. Inspirujący, sprawiający że zaczynam się uśmiechać do siebie, do swoich marzeń, do swoich myśli, o tym że jednak jutro wyjdzie zza chmury słońce. To film na depresję, na jesień, na ten moment gdy wstajesz i w domu zimno, na zewnątrz mokro, a psy i tak chcą obsikać jakiś trawnik. To filmik na moment przed dokonywaniem zmian by uwierzyć, że może ten sens gdzieś jest, nawet gdy go nie za bardzo widać.
Z tą fajną, inspirującą historią tylko ten sponsor mi się gryzie. Ale może gdyby nie on to tej historii i tego postu by nie było...? Nie wiem. Na pewno o wchodzeniu wszelkiej maści firm i zawłaszczaniu przez nie pomysłów, idei będzie innym razem.

Teraz życzę miłego poprawiania humoru:


Jak to nie pomoże to może Stretch Arm Strong i "for the record", albo I Defy i "At first sight"? Te dwa kawałki też dobrze ładują bateryjki.

Inspiracjo! Energio! Przybywajcie!

środa, 12 października 2011

Dominic!


Ten zespół to jeden z powodów założenia tego bloga! Trochę żartuję, ale w kategorii fascynacji ostatniego roku ten zespół wywarł na mnie dość duże wrażenie. Ostatnio usłyszałem, że to, co w screamo miało być powiedziane zostało już zrobione kilka lat temu. Przesady w takim stwierdzeniu oczywiście jest dość sporo, ale fakt faktem, iż nie jest to aktualnie najbardziej rozchwytywana odnoga hc/punk. Może to i lepiej, bo na spokojnie można łapać takie zespoły jak Dominic. Panowie pochodzą z Norwegii. Do wschodniej części Europy na razie jeszcze nie zawitali, płytę dostać u nas jest niemożliwe, ale w tych czasach, sami wiecie: internet, globalna wioska, więc jakoś możemy się na nich natknąć. Warto zerknąć w katalog Denovali Records gdzie są bardzo dobre wydawnictwa tej kapeli takie jak split z The Third Memory (całkowicie przytłoczony przez Norwegów) i album „Nord”. Swoja drogą aktualnie, gdy ta wytwórnia lewituje bardziej w strony mrocznych ciężarów i pokręconych postów, ten zespół jest fajnym rodzynkiem trochę przypominającym dawny obraz katalogu tej wytwórni. Aż szkoda, że nowa siedmiocalówka już jest wydana gdzie indziej.
Wróćmy do zespołu. Złośliwi mogliby powiedzieć, że jest tu nic mniej i nic więcej niż w innych zespołach tego typu. Są melodie i wrzaski, delikatne, niemal post rockowe zagrywki, a to wszystko na mocnych hc/punkowyuch resorach. Niemalże sztampa.
Jednak ten zespół od innych wyróżnia jedna istotna cecha: nerwowa intensywność. Ona wychodzi z każdego kawałka, opanowuje całe ciało, reguluje oddech, ruchy palców, nóg i z każdym rytmem wchodzi głębiej i głębiej. Intensywność, delikatność i punkowe resory – jest dobrze.

http://www.myspace.com/dominicdgb

Słuchanie proponuję zacząć od splitowej wersji kawałka "End of man".

Smacznego!

Pierwsze koty za płoty czyli post drugi, higieniczny

Był pierwszy test. Czas napisać cokolwiek o tym blogu, niekoniecznie tajemniczo, enigmatycznie, wymijająco.
Idea padła już chyba rok temu. Wtedy obserwując blog fotograficzny pewnej przyjaznej duszy (Patryk to o Tobie :)) zacząłem się zarzekać, iż jestem następny. Oczywiście, moje pojęcie o zdjęciach jest równie duże jak o malowaniu obrazów, więc siłą rzeczy fotki nie miały być sednem tego miejsca. Miałem pisać. Kolejne posty powstawały w mojej głowie, tliła się ta upragniona, wracająca niczym bumerang chęć przelewania myśli na papier i... nic się nie działo. Z Patrykiem spotkaliśmy się jeszcze i po żartobliwym pytaniu czy coś zacząłem, padło pełne zakłopotania "nie". Dzisiaj jest ten moment, gdy trzeba powiedzieć: weź się w garść. Przynajmniej w tej kwestii. Dlaczego akurat dzisiaj? Odpowiedź jest chyba nieznana nawet dla mnie. Wiem tylko tyle, że jesień będzie okresem zmian. Może zacznę w takim razie od tej najmniejszej i dawno już sobie obiecywanej?

O czym będzie w blogu? Pewnie te słowa przewijały się już wielokrotnie na przeróżnych blogach, więc aż chce się powiedzieć: o życiu, wszechświecie i całej reszcie (Adams był geniuszem :)). Konkretniej? Życie będzie pokazywać, co też tutaj się znajdzie. Na pewno będzie trochę muzyki. Dla mnie (ku pamięci), dla Was dla ciekawostki czy inspiracji. Raczej nie ma szans by znalazło się miejsce na jakieś linki do ściągania tysięcy gigabajtów muzyki, której się i tak nigdy nie przesłucha. Będę dawkować i starociem i świeżą krwią. Poletko, na którym będę operować to hc/punk, choć pewnie i nie jeden raz przeskoczę płot i popędzę w inną stronę.
Oprócz muzyki jednak będę wylewał tu też swoje przemyślenia. Brakuje mi zinów (tych do czytania i do maczania palców), brakuje mi pisania listów, wiadomości. Niech to miejsce będzie tych rzeczy substytutem.
No i pytanie fundamentalne w tych czasach: czemu, do diabła, nie facebook? Załóżmy, że tu jednak jest bardziej kameralnie. :) Choć jeżeli tutaj trafisz to nie przejmuj się i podaj dalej wiadomość o tym miejscu. Może ta iskierka coś zapali...?

Muzyka na dziś:
Hot Water Music - kiedyś ten zespół był dla mnie ciężkim tematem. Miał coś w sobie i przyciągał, ale na dłuższą metę nie byłem w stanie przykuć się do niego. Jednak z roku na rok mięta do nich się powiększa. Melodie z jednej, z drugiej chropowatość. Zespół, który przynajmniej z perspektywy Polski, był zawsze słabo doceniany. Czasem mam wrażenie, że gdyby nie Leatherface i ich wspólny split to dla tej części Europy byliby w ogóle anonimowi. Może to tylko moje złudzenie, bo właśnie dzięki temu wydawnictwu (jedynka BYO split series) HWM tak naprawdę się we mnie zakotwiczył. Choć Stubbs i spółka i tak na tej płycie pokazują młodszym kumplom gdzie ich miejsce. :)

... i tak HWM uczestniczył w kładzeniu kamienia węgielnego. No to siup!

wtorek, 11 października 2011

.... płonie!

Iskra się tli. Wystarczy chwila by rozpalił się ogień. Chwila i chęć. By coś zrobić, coś wykombinować, zasiać... By pisać i tworzyć bloga także. :) Zobaczymy co z tego będzie, zobaczymy co się z tego wykluje.

Niech czas rozstrzyga!
:)